Mój styczeń minął pod hasłem „pozbycie się nadmiaru”. Oczekiwałam, że skończę ten czas, ciesząc się przestrzenią wokół mnie oraz we mnie. Z poczuciem spokoju i wewnętrznym porządkiem. Czy tak rzeczywiście jest? Czego nauczyło mnie pozbywanie się nadmiaru oraz dążenie do minimalizmu? Zapraszam do lektury.
Swój „minimalistyczny” luty kończę nie z poczuciem spokoju, a z katarem, bólem głowy i przeziębionym dzieckiem. Z przeprowadzką na głowie oraz mieszkaniem zawalonym kartonami. Ale 70% rzeczy wywieźliśmy już do naszego nowego starego domu (robiliśmy remont starego domu) i jest mi tak dobrze z tymi 30% rzeczy, że kiedyś chciałabym dojść do takiego stanu posiadania. Dobrze, już nie narzekam, a przechodzę do podsumowania.
Jaką lekturę dał mi mój pierwszy miesiąc z minimalizmem?
Pozbywanie się rzeczy nie jest takie proste, jak może się wydawać. Zabiera mnóstwo czasu i energii. Przeglądając mieszkanie i segregując rzeczy (do oddania, do wyrzucenia, do sprzedania), uświadomiłam sobie, jak dużo posiadam. I jak dużo kasy – co tak naprawdę oznacza mojego czasu – oddałam, aby mieć te rzeczy. Mam wyliczone, ile mniej więcej kosztuje godzina mojej pracy. Czasami przeglądałam te rzeczy i myślałam, że na jedną wydałam trzy godziny, a na inną pięć, a teraz po prostu oddaję lub sprzedaję je za 15% wartości, bo tak naprawdę ich nie potrzebuję. Było to bardzo pouczające doświadczenie.
Przelicz, ile mniej więcej kosztuje twoja godzina pracy. Popatrz na rzecz, którą chcesz kupić, nie w kontekście, ile byś za nią zapłacił(-a), ale ile Twojego czasu ona kosztuje.
W ciągu tego miesiąca myślałam o tym, jak mocno społeczeństwo jest popychane do konsumpcji. Szczególnie to czułam, kiedy mieszkałam w Warszawie. Prawie codziennie miałam jakieś spotkanie na mieście i wydawałam kasę na kawę. „Inwestowałam” w ubrania, aby zaimponować ludziom w biurze, kontrahentom, chociaż tak naprawdę większość z nich była tylko epizodycznymi gośćmi w moim życiu. Wydawałam kasę na wycieczki, wynajmując mieszkanie i nie mając oszczędności, chociaż mogłabym pojechać w polskie góry i tak samo świetnie odpocząć, wydając mniej. Kasa uciekała na kina, jedzenie w restauracjach, koncerty, rozrywki. Wydawałam prawie wszystko, co zarabiałam. Bałam się pomyśleć o przyszłości, bo wydawało mi się nierealne, żebym mogła uzbierać na finansową poduszkę bezpieczeństwa, przynajmniej 3-miesięczną. Wydawało mi się nierealne, abym mogła jakoś zadbać o swoją emeryturę lub kiedyś kupić własne mieszkanie. A przy tym chodziłam po restauracjach i galeriach handlowych. I to wszystko wydawało mi się normalne. Myślałam, że powinnam więcej zarabiać. Pracowałam więcej. A potem wydawałam więcej, wynagradzając swoją ciężką pracę.
Mam nadzieję, że nie odbierasz moich słów jak atak, jeżeli właśnie jesteś w takiej sytuacji, którą opisuję wyżej. Sama tak żyłam przez prawie 5 lat. Ale wyprowadziłam się do mniejszego miasta, zaszłam w ciążę, zaczęłam bardziej wchodzić w świat przedsiębiorców i powoli dostrzegałam inne wyjście. Jeżeli moimi wartościami jest rodzina, zdrowie, duchowość, rozwój, aktywność, to czemu swój czas inwestuję w materialne rzeczy? W rzeczy, z których niemała część leżała zapomniana w szafie albo posłużyła chwilę, bo była tylko impulsywnym zakupem?
Także zdecydowanie pozostaję przy minimalizmie. Pozbywając się coraz większej ilości zbędnych rzeczy, naprawdę czułam się coraz lżej, jakbym nosiła ze sobą mniejszy bagaż.
Post zakupowy
W lutym zrobiłam post zakupowy. Pisałam o tym osobno. Powiem tylko, że nie było tak łatwo, jak mi się wydawało. Kilka razy się wyłamałam i kupiłam coś mimo postanowień. Ale zapisywanie tego, co chcę kupić, na liście zakupowej, zamiast kupowania od razu, działa rewelacyjnie! Pozwala kupować mniej, kupować świadomie, podejmować przemyślane decyzje (a nie kierować się emocjami), a także daje poczucie kontroli i większej pewności siebie.
Dzięki temu, że równolegle z postem robiłam akcje pozbywania się nadmiaru, inaczej zaczęłam podchodzić do rzeczy. Przestałam postrzegać każdy zakup jako niepowtarzalną okazję, z której koniecznie muszę skorzystać. Zaczęłam się zastanawiać nad każdym zakupem: czy na pewno jest to rzecz, której właścicielką chcę być? Czy na pewno spełni moje potrzeby? Czy nie będę musiała za jakiś krótki czas szukać dla niej nowego właściciela?
Pozbywanie się niepotrzebnych rzeczy zabiera mnóstwo czasu i energii. Przed każdym zakupem mocno się zastanawiam, czy na pewno chcę być właścicielem tej rzeczy.
Przeprowadzka też pokazała, że mamy (jak na nasz gust) dużo tych rzeczy. Po co mi 5 kompletów pościeli? Albo 3 podobne spódnice?
Postanowiłam swój post zakupowy wydłużyć o pół roku. Nic dla siebie nie kupię (wiadomo, że dla synka będę musiała kupić jakieś ubranka, kiedy wyrośnie z tych, co ma) przez następne 6 miesięcy. Jak myślisz – uda mi się?
Porządek wewnątrz przez porządek zewnątrz
Ciągle czułam przytłoczenie i dlatego tak zawzięcie rzuciłam się na minimalizm i porządkowanie swojej przestrzeni zewnętrznej. Dało mi to poczucie lekkości i większej swobody, ale też pozwoliło dojść do ważnego wniosku: wszystko się zaczyna od wewnątrz. Porządek w przestrzeni zewnętrznej nie sprawi, że nie będę czuła przytłoczenia od własnych myśli i spraw do załatwienia, które ciągle dopisuję do swojej listy zadań. Ale mój post zakupowy pomógł mi wpaść na tak prosty, ale działający pomysł.
Jeżeli wcześniej przychodziło mi do głowy, że trzeba coś kupić, to kupowałam to. Teraz zapisuję na listę zakupową, do której wrócę dopiero wtedy, kiedy będę robić budżet na kolejny miesiąc. Zaczęłam robić dosłownie to samo z zadaniami do zrobienia. Mnie przychodzi do głowy dużo pomysłów i od razu mam wielką chęć je realizować. Ale zazwyczaj już mam coś do zrobienia. I przez to czułam się ciągle przytłoczona. Miałam poczucie presji, że ja już muszę to wszystko realizować, a nie mam czasu. Ciągle się spieszyłam. I zaobserwowałam, że bardzo często myślę o tym, co mam do zrobienia. Mój syn idzie na drzemkę, a u mnie w głowie cały wir myśli, co mogę zrobić w ciągu tej godziny. Niby wyznaczałam sobie priorytety na tydzień, ale to mi nie pomagało, bo wpadało mnóstwo nowych zamiarów. I byłam tym bardzo zmęczona.
Teraz wszystkie nowy pomysły, małe i duże, zapisuję na jedną listę i przeglądam raz na kilka dni. Nagle się okazało, że 90% z nich wcale nie jest pilna, a część staje się dla mnie nieaktualna po jakimś czasie, kiedy do tego wracam. I nagle mam porządek w głowie. Przestałam ciągle myśleć o tym, co mam do zrobienia. Spadła presja. Po prostu magia.
Jeżeli masz dużo pomysłów, łapiesz się za kilka rzeczy naraz, chcesz realizować dużo różnych rzeczy, zapisuj to wszystko na liście zadań do zrobienia i wracaj do niej na koniec dnia, planując następny dzień. To pozwoli mieć „czystą” głowę i z większym spokojem realizować wszystko po kolei.
Czy pozbywanie się bałaganu naprawdę poprawia nasze samopoczucie? Czy posiadanie mniejszej ilości rzeczy sprawi, że poczuję więcej energii?
Takie pytania zadałam sobie na początku miesiąca.
Podczas przeprowadzki pozbyłam się co najmniej 20% rzeczy. Ok. 15% spakowałam w kartony jako rzeczy rzadko używane. Jeżeli nie przypomnimy sobie w ciągu roku o tych rzeczach, to również tego się pozbędę. Mam też cały karton rzeczy, które wystawiłam na sprzedaż i czekam, aż ktoś je ode mnie kupi.
Także stan mojego posiadania zmniejszył się do co najmniej 35% i czuję się z tym rewelacyjnie. W ciągu pół roku nie zamierzam kupić niczego nowego (przeczytaj o moim poście zakupowym), bo i tak mam dużo. Czuję się naprawdę lżej. Zyskałam większą pewność siebie oraz poczucie kontroli nad własnym życiem.
Rzeczywiście lepiej się czuję, kiedy mam wokół siebie porządek i posiadam mniej, lecz zdałam sobie też sprawę, że świat zewnętrzny nie może naprawić tego, co męczy wewnętrznie. Tworzenie przestrzeni zewnętrznej niekoniecznie pomoże stworzyć taką przestrzeń wewnętrznie, jeżeli jej brakuje.
Co dalej?
Z takimi przemyśleniami kończę ten miesiąc. Był to z jednej strony bardzo fajny czas, kiedy pozbyłam się nadmiaru i nadałam trochę inny kierunek, bardziej minimalistyczny, swojemu życiu. A z drugiej strony był to ciężki okres. Choroby, przeprowadzka, brak słońca i spacerów doprowadziły do tego, że miałam dola. I niestety dużo częściej, niż tego chciałabym, złościłam się i denerwowałam na swoich bliskich.
Złość jest ciężkim tematem. Szczególnie kiedy zostałam mamą, nie przesypiam całych nocy, mam mniej przestrzeni, aby dbać o własne potrzeby, zdarza mi się złościć dosyć często. Złoszczę się na partnera i nawet na swoje dziecko. Potem czuję wstyd i myślę o tym, że nie chcę być taką osobą, nie chcę dawać takiego przykładu swojemu dziecku. A potem partner przychodzi z pracy do domu i zamiast od razu wziąć ode mnie naszego marudzącego syna, chce najpierw na spokojnie zjeść i ja… znowu zaczynam się złościć.
Dlatego w kolejnym miesiącu postanowiłam zadbać o wartość rodzina i przyjaciele. Spróbuję zaprzyjaźnić się ze złością, nauczyć się wyrażać ją w zdrowy, niekrzywdzący moich bliskich sposób. Bardzo się ucieszę, jeżeli będziesz towarzyszyć mi w tej podróży.
O tym więcej już w kolejnym wpisie, a na razie zapraszam Cię do styczniowych polecajek. Stwierdziłam, że jeżeli dzielę z Tobą problematykę dbania o jakiś obszar życia, to będę też się dzielić książkami i lekturami, które przerabiałam na ten temat.